Zajęcia dodatkowe dla dzieci to temat, który zawsze się pojawiaj mniej więcej na pierwszym zebraniu, nie ważne czy to było przedszkole, czy zerówka lub szkoła.
-Ania zapisujesz ich na coś? – to pytanie słyszałam bardzo często od znajomych mam.
Taka presja z zewnątrz sprawia, że dorosły człowiek czuje się wręcz zobligowany do zapisania bogu ducha winnego dzieciaka na dodatkowy angielski, francuski, może chińczyka też przy okazji, zajęcia plastyczne, jakiś klarnecik albo harfa dodatkowo judo i tenis a jak czasu starczy to konie w weekend. Masakra. Powiem wam, że był czas w moim życiu, kiedy jak słyszałam na ile różnych pozycji moim znajomi posyłają swoje pociechy miałam wrażenie, że jestem jakąś wyrodną matką.
Pamiętam, że jednego roku, kiedy pierwsza miała lat 5 dałam się ponieść i zaczęłam ją zapisywać. A co. Będę dobrą mamą, tak wówczas myślałam i moje dziecko zacznie się dokształcać. Może tak trzeba. Tak, więc miałyśmy rytmikę, plastykę, każde dwa razy w tygodniu i dodatkowo angielski w przedszkolu oraz taniec. Mogę to podsumować, jako totalny niewypał. Bo po pierwsze, dziecko moje zbojkotowało taniec od początku, bo ona nie chce, jest nudno, pani krzyczy i generalnie nie, bo nie i już. Angielski jakoś poszedł, ale żeby czegoś się tam nauczyła więcej niż na zwykłych zajęciach to bym nie powiedziała. Rytmikę i plastykę ciągnęłyśmy dłużej, prawie rok, ale ile mnie to kosztowało wysiłku. Bo rozumiecie po pracy poza zakupami, dodałam sobie zajęcia, które były 4 razy w tygodniu tak, dwa razy plastyka i dwa razy rytmika po godzinie, więc z wywieszonym językiem biegłam po dwójkę do przedszkola, aby zdążyć na zajęcia, ciągnęłam średniego, który wcale nie miał ochoty w tym brać udziału, gdzieś w między czasie ogarniałam zakupy obiad i jakiekolwiek życie i generalnie nie wspominam tego okresu wspaniale. Finalnie i tak zrezygnowałyśmy, młodej się znudziło i tyle.
Od tego momentu zawsze, ale to zawsze omawiam z dzieciakami na co mają ochotę chodzić. Nie zapisuję na siłę, może jak będą potrzebowali kiedyś korepetycji, ale na ten moment biorę pod uwagę ich zdanie. Czasami jest tak, że chcą czegoś spróbować, pochodzą kilka miesięcy albo tygodni i rezygnują. Pozwalam im na to, w końcu mają prawo do własnego zdania, to ich czas wolny, który poświęcają no i trochę mój, bo zawieźć trzeba. We wszystkim musi być równowaga.
Znam wielu rodziców, którzy chyba w taki sposób rekompensują jakieś swoje braki, może ambicje, które mieli, ale się nie udało. Zapisują, wożą, cały czas podkręcają śrubę, zależy im tak bardzo, aby to ich dziecko było najlepsze, że zupełnie zapominają, że ono też ma coś do powiedzenia.
Posyłanie dziecka na tonę zajęć poza lekcyjnych moim zdaniem mija się z celem. Chyba, że faktycznie młody człowiek sam się tego dopomina, ale jak nie chce, to, po co? Kiedy ten dzieciak ma mieć czas wolny, aby zwyczajnie cieszyć się dzieciństwem? Przecież ten okres beztroski tak szybko się kończy a bycie dorosłym jest zdecydowanie przereklamowane.
Oczywiście warto wspierać, nakierowywać, proponować, aby dzieciak spróbował, poszukał pasji, czegoś, co faktycznie będzie mu sprawiać przyjemność, ale nic na siłę. U mnie na przykład pierwsza miała zajawkę na konie. Boziu jak ona chciała się nauczyć. Pochodziła niecały rok i tyle, przeszło jej, nie czuła bluesa. Trudno. Podobnie było z tańcem w szkole podstawowej. Teraz trenuje siatkówkę, ale sama chce, zostaje w szkole na zajęciach, szuka klubu. Ja tylko wspieram, nakierowuję, niech szuka. Średni też miał fazę na piłkę nożną, chociaż wiedziałam, że to nie jego droga, bo znam możliwości, chodził. Potem sam doszedł do wniosku, że to nie to, ale zobaczył.
I to jest fajne, tak mi się wydaje, że taki jest sens dodatkowych aktywności, aby odkryć w sobie pasję.