Grzybobranie z dziećmi na wesoło. Lubimy spędzać czas razem. Kiedyś tak tego nie doceniałam, jak teraz. Nie wiem, czy jest to związane z coraz bardziej postępującą u mnie chorobą o wdzięcznej nazwie PESELOZA, czy zwyczajnie po trzecim się zmieniłam.Celebrujemy wspólne chwile w różnoraki sposób. Może to być jakiś film na kanapie, albo spacer, wypad do parku, wypad na jakieś wydarzenie….. Albo na grzyby.
Wiecie, że jest wysyp, prawda? Na Fejsbuczku aż trzeszczy od kadrów ogromniastych okazów prawdziwków i innych podobnych w małych rączkach bombelków. Normalnie atakują z każdej strony. Jak żyć? W końcu mi też się to udzieliło, no, bo skoro wszyscy mają, czemu MY mamy nie mieć. Prawda? Tym bardziej, że jest ich zatrzęsienie, więc czy to umiemy czy nie, coś znajdziemy. I tak zarządziłam wypad na grzybobranie.
Tutaj od razu nadmienię, że my nie jesteśmy profesjonalnymi grzybiarzami. NM chadzał na grzyby z dziadkiem za młodu a ja byłam dwa razy z ex teściem, który notabene nauczył mnie, że tych z blaszkami mam nie zbierać. Pokazał jak wygląda podgrzybek, maślak i borowik, resztę wiedzy zdobyłam od wujka Google.
Oczywiście nie udało nam się wstać o 4, ba, nawet nie próbowaliśmy. Trzeci nas budzi ostatnio regularnie, po 6, więc to jest max naszych weekendowych możliwości. O godzinie 8 byliśmy w trakcie śniadania, z domu wyruszyliśmy tak po 9. Wybraliśmy odległe leśne tereny, na drodze pośrodku niczego, w nadziei, że jak nic nie ma, to ludzi również nie będzie. Jechaliśmy ponad godzinkę, niczego było całkiem daleko. Po 10 wytoczyliśmy się z samochodu, który postawiliśmy obok innych samochodów, których miało nie być. Drugi od razu stwierdził, że jest głodny i w ciągu 15 minut zjadł wszystko, co było jego przydziałem żywieniowym, zresztą trzeci nie był gorszy. Także weszliśmy do las lżejsi o dwie kanapki i batoniki.
Generalnie było bajecznie, piękne słońce, las czyściutki, tylko ilość ludzi, która koczowała w tych dzikich terenach zapewne od 5 rano, sprawiła, że grzybów to było jak na lekarstwo. Po 20 minutach zapakowaliśmy się do samochodu w poszukiwaniu innego zalesionego miejsca na odludzi, gdzie nic nie ma. Zaliczyliśmy jeszcze dwie miejscówki, które o zgrozo mimo dziczy okazały się popularne, aż finalnie wylądowaliśmy pod lasem, gdzie stał tylko jeden samochód.
Z jedzenia została nam woda do picia i paczka ciastek. Ostatnie podejście, tak postanowiliśmy. Jak tu nie będzie, to trudno, chociaż mamy fajny spacer. I poszliśmy w las. Było genialnie. Słońce nadal dawało, wiatru zero, las czyściutki i były grzyby. Nie dużo, ale im głębiej w las tym więcej, nawet drugi znalazł z 7 sztuk, więc zaczął szukać bardziej. Zapowiadało się owocnie, miło i przyjemnie, aż do momentu kiedy trzeci nie zawołał wesoło…..
– o tutaj…
– co tutaj, grzybek? – zapytałam, pakując kolejne zdobycze do torby
– nie, siusiu, tutaj siusiu…..rzekło moje trzecie dziecko stojąc okrakiem…
Trzeci już nie sika w majtki, więc rozumiecie, że nie zabrałam mu garderoby na przebranie. Jakoś tak tym razem nie byłam zbyt zapobiegliwa. Normalnie pamiętam, aby jakieś majtki zapakować, ale tym razem kulki się nie połączyły i kicha. Dodam jeszcze, że byliśmy gdzieś pośrodku niczego zgodnie z planem, w torbie miałam jedynie paczkę ciastek, wodę i tyle. Matka roku. Czas się zatrzymał. ….I tak Trzeci stał i lamentował, że on ma mokro i nigdzie nie idzie bez nowej garderoby, której nie było. Lamentował to takie delikatne określenie na darcie papy level hard. Drugi znalazł kolejne grzyby wesoło krzycząc, mamo tutaj jest dużo…. A NM stał i rechotał.
– no i co rżysz, pomóż mi jakoś……wycedziłam przez zęby….
Muszę Wam powiedzieć, że poziom naszej kreatywności przerósł moje oczekiwania. To chyba ta żądza grzybów…. NM zdjął skarpety i dał trzeciemu, bo zasikane było wszystko totalnie. Ja zdjęłam podkoszulkę i zrobiłam z niej majtki, drugi dał bluzę, o kilka numerów za dużą. I tak powstało dziecko włóczęga z jedną skarpetką, bo drugiej nie chciał włożyć, bo NIE. Finalnie kolejne 20 minut go tachałam na rękach a jego gołą stopę wpakowałam do kieszenie bluzy, bo była zimna…. I zbieraliśmy dalej. Taki CrossKid rozumiecie. Finalnie młody po jakimś czasie łaskawie zgodził się na drugą skarpetkę, którą podciągnęłam mu pod majtki z podkoszulka, tworząc izolację pod wilgotne jeszcze spodnie. Nie mieliśmy substytutu spodni. Myślałam po pocięciu worka, ale nie miałam nożyczek…. Nawet na koniec założył kalosze i szedł z badylem w ręku, w bluzie prawie do kostek….
Taki wypad. Torba prawie pełna. Dzieci brudne, ale szczęśliwe. My pozytywnie naładowani. Nawet się nie pozabijaliśmy. Takie grzybobranie z dziećmi na wesoło. Polecamy się nie poddawać, brać wszystko na klatę jak leci i zwyczajnie śmiać się z dziwacznych sytuacji, których przy dzieciach NIGDY nie brakuje. NIGDY
Może również zainteresuje Cię temat Tylko mnie kochaj tyko mnie przytulaj tylko bądź
P.S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu Możecie go też udostępnić swoim znajomym. Dziękuję! :*